26 lipca 2014

Coś do stracenia, Cora Carmack

Wiecie, co mnie czasami najbardziej frustruje? To, gdy jestem tak bardzo blisko od naprawdę mocnego polubienia jakiejś książki, a jednak istnieje ten jeden mały detal, który mi na to nie pozwala, a którego nie jestem w stanie jednak zignorować, bo dosyć kłopotliwie ingeruje on w całość danej historii. Piszę o tym nie bez powodu, ponieważ z taką sytuacją spotkałam się właśnie teraz, podczas czytania książki „Coś do stracenia” Cory Carmack - bardzo bym chciała dodać tę książkę do jednych z najlepszych, lekkich lektur, z jakimi się spotkałam, a jednak nie jestem w stanie tego zrobić. Dlaczego? O tym za chwilę. 

Bliss ma dwadzieścia dwa lata i jeden, wielki, męczący ją problem. Jest dziewicą. Brzmi absurdalnie, a jednak dziewczyna desperacko pragnie mieć ten tak istotny w życiu każdej kobiety krok za sobą, aby nie dopuścić do opuszczenia college'u nietkniętą. W tej sytuacji wyjście jest tylko jedno - szybki numerek z nieznajomym mężczyzną, którego nigdy więcej nie spotka powinien załatwić sprawę. Niestety sytuacja się komplikuje, kiedy Bliss się rozmyśla, pod głupim pretekstem zostawia nieziemsko przystojnego faceta w swoim własnym łóżku i ucieka. Kilka godzin później poznaje go jeszcze raz... jako swojego wykładowcę!

W życiu bym się nie spodziewała, że „Coś do stracenia” okaże się być tak ciekawą powieścią! I piszę to całkiem poważnie, te kilka godzin, które spędziłam na czytaniu tej książki były dla mnie tak naprawdę jednymi z najlepszych chwil w ostatnim czasie. Pierwszorzędnie ubawiłam się podczas poznawania tej historii dzięki świetnie opisanym, humorystycznym scenom, fajnej dawce absurdalnych sytuacji i głupiutkich momentów, w które nie raz, nie dwa wpakowała się główna bohaterka oraz przede wszystkim dzięki elektryzującej, zakazanej relacji nauczyciel - uczennica, gdyż - nie będę nawet tego ukrywać - jest to coś, co po prostu uwielbiam, czy to w serialach, czy w literaturze. Mówi się, że zakazany owoc smakuje najlepiej - cóż, nikt nie przekonał się o tym lepiej, niż Bliss Edwards, uwierzcie mi. 

Chwała autorce za nie wykreowanie aroganckiego dupka, myślącego, że wszystko mu się należy, któremu świat powinien kłaść się u stóp, a kobiety... cóż, sami się domyślacie. Garrick to bardzo porządny, sympatyczny facet, który potrzeby i wygodę kobiety stawia na pierwszym miejscu. Nie sięga po ciastko, tylko dlatego, że leży na widoku lub nie myśli trzeźwo. Ma granice, których stara się nie przekraczać i to sprawiło, że tak bardzo go polubiłam. Jego podejście do Bliss było urocze - Garrick to po prostu ktoś, w kogo trafiła strzała Amora, a wiadomo, że z czymś takim ciężko jest walczyć.

Bardzo podobały mi się opisane przez autorkę sceny o erotycznym zabarwieniu, ponieważ zostały przedstawione w taki sposób, w jaki lubię najbardziej. Nie były przesycone wulgarnością, zostały pozbawione pierwiastka, który mógłby sprawić, że krzywiłabym się z absurdu sytuacji lub po prostu omijała dane fragmenty, byleby tylko mieć je jak najszybciej za sobą. Zbliżenia pomiędzy Bliss a Garrickiem zostały opisane z dużą szczyptą pikanterii, uczucia, w sposób zaskakującą elektryzujący. Oczywiście sam fakt istnienia takich scen nakreśla pewien przedział wiekowy, odpowiedni do sięgnięcia po tę powieść, dlatego naturalnym jest, że nie wszyscy powinni decydować się na przeczytanie tej książki. 

W tym momencie wkraczamy właśnie na terytorium o dosyć negatywnym zabarwieniu, a jest nim nic innego jak tylko motywacja głównej bohaterki do pozbycia się swojego dziewictwa, jakby było ono wstydliwym problemem, który potrzebuje jak najszybszej naprawy. Jest to wręcz do bólu negatywny przykład, jaki mógłby znaleźć się w książce przeznaczonej w szczególności dla młodych kobiet, a który... cóż, znalazł się, na nieszczęście. Nie twierdzę, że po przeczytaniu tej książki dziewczyny wyjdą na ulicę i będą rozdawać swoje dziewictwa na srebrnej tacy przypadkowo spotkanym mężczyznom, jednak uważam, że takie przedstawienie sytuacji przez Corę Carmack jest po prostu nieodpowiednie i niepoprawne. I - przyznam szczerze - nawet nie starałam się spojrzeć na ten element z przymrużeniem oka, jak zapewne wiele czytelniczek zrobiło, byłam i jestem zbyt zbulwersowana, żeby się do tego zmusić.

„Coś do stracenia” przypadło mi do gustu i to nie podlega jakimkolwiek wątpliwościom. Oczywiście, jeżeli ktoś spodziewa się nad wyraz ambitnej lektury, wówczas dozna srogiego zawodu, ja jednak nastawiona byłam na lekką, odmóżdżającą książkę, na niezobowiązujący pochłaniacz czasu i to właśnie otrzymałam, z czego jestem bardzo zadowolona. Nie pogniewałabym się jednak o nieco więcej informacji na temat życia, przeszłości i rodzin głównych bohaterów, jednak „Coś do stracenia” ma jedynie niecałe 300 stron, dlatego też nie ma co się spodziewać wybitnie rozbudowanej historii. Może w dalszych częściach tej serii spotka mnie miła niespodzianka? Kto wie, w każdym razie zdecydowanie zamierzam po nie sięgnąć.

Ocena: 8/10
Copyright © 2016 Złodziejka Książek , Blogger