Sięgając po pierwszy
tom tej serii nawet nie przypuszczałam, że aż tak bardzo zżyję
się z tymi książkami i do tego stopnia pokocham bohaterów, iż
rozstanie się z nimi przyjdzie mi z prawdziwym trudem. To dlatego
czytanie „Przebudzenia króla” odkładałam najbardziej, jak to
tylko możliwe i dlatego – gdy już wreszcie sięgnęłam po
lekturę – starałam się wydłużać czytanie tej książki jak
tylko byłam w stanie. Niestety jednak nie mogłam zwlekać z przeczytaniem
tej powieści w nieskończoność, a szkoda, ponieważ wciąż
jeszcze nie mogę pogodzić się z myślą, że to koniec tej
magicznej przygody, która dostarczyła mi przecież tak wiele
radości.
Gansey oraz jego
przyjaciele są o krok od odnalezienia i przebudzenia Glendowera,
legendarnego walijskiego króla. Niestety to, że znajdują się na
ostatniej prostej nie oznacza wcale, że czeka ich łatwa droga, aby
odnaleźć miejsce, którego od tak dawna poszukiwali. Ich czas
kończy się nieubłaganie, gdy przeznaczenie Ganseya związane z
mroczną przepowiednią bliża się coraz bardziej, a do znanego im
świata wkroczyło nowe, groźniejsze niż kiedykolwiek wcześniej
niebezpieczeństwo, będące w stanie zniszczyć wszystko, co jest im
najbardziej drogie.
Przyznam szczerze, że trochę obawiałam się zakończenia tej serii. Zanim jeszcze sięgnęłam po tę książkę, spotkałam się z kilkoma recenzjami, które wprost mówiły o tym, jak bardzo rozczarowujący jest ostatni tom tego cyklu, co – nie będę ukrywać – trochę wpłynęło na moje podejście do tej powieści. Przez sporą jej część podążałam za lekturą nieco podejrzliwie, cały czas wyczekiwałam, aż wydarzy się coś, co sprawi, że spojrzę na tę powieść w negatywnym świetle, jednak im bardziej zagłębiałam się w tę historię, tym bardziej nie mogłam się od niej oderwać i tym bardziej uświadamiałam sobie, że na dobrą sprawę zagrożenie rozczarowaniem absolutnie mi tutaj nie grozi. „Przebudzenie króla” jako całość uważam za naprawdę świetną książkę, ale przede wszystkim za znakomite zakończenie przygód Ganseya i jego ekipy.
Maggie Stiefvater po raz
kolejny oczarowała mnie swoim językiem do tego stopnia, że
oderwanie się od tej książki graniczyło z cudem (dlatego też
dawkowanie sobie tej lektury sprawiało mi sporo trudności). Autorka
ma niesamowicie lekkie pióro i cudownie poetycki styl, bez używania
zbyt wydumanych środków stylistycznych czy nawet przesadnego
przedramatyzowania konkretnych wydarzeń. Za zdaniami stworzonymi
przez Maggie Stiefvater niemalże zawsze kryje się coś więcej,
często ukryte jest jakieś drugie dno pod pierzynką przyjemnych
metafor i to odkrycie właśnie tego drugiego dna sprawiało mi
najwięcej radości, gdyż nie tylko sposób prowadzenia akcji jest
dużym atutem tej książki. Jednym z największych plusów jest
właśnie szalenie lekkie pióro tej autorki i ta cudowna zdolność
do tworzenia zdań, które mają znacznie więcej znaczeń, niż
mogłoby się wydawać.
Główny wątek całej
tej historii, czyli próba odnalezienia i przebudzenia Glendowera,
rozpoczyna się w tej powieści dopiero znacznie za jej połową, co
– nie będę ukrywać – troszkę mnie zaskoczyło. Spodziewałam
się bowiem tego, że bohaterowie podejmą konkretne działania w
celu odkrycia tego tajemniczego, walijskiego króla znacznie
wcześniej. Czy jednak przeszkodziło mi to w czerpaniu przyjemności
z lektury? Absolutnie nie. Pomimo tego, że – jakby to ująć –
ta „konkretna” akcja rozpoczyna się trochę później, to już
te początkowe wydarzenia całkiem nieźle zagrały mi na emocjach!
To muszę przyznać –
autorce wielokrotnie udało się mnie zaskoczyć nie tylko pod
względem ilości wydarzeń, których nie przewidziałam, a które
sprawiły, że szybciej zabiło mi serce, ale także z powodu
stworzenia relacji między bohaterami, które początkowo trochę
zbiły mnie z tropu. Oczywiście nie zdradzę Wam szczegółów,
niemniej jednak nie spodziewałam się pewnych obrotów
sytuacji, nie spodziewałam się także tego, w jakim kierunku
rozwiną się związki między konkretnymi postaciami, a to oznacza
tylko jedno: Maggie Stiefvater udało się sprawić mi naprawdę
przyjemną niespodziankę.
Bardzo żałuję, że to
już koniec tej serii. Żałuję, że muszę pożegnać się z
bohaterami, z którymi tak bardzo się żyłam i którzy tak bardzo
zachwycili mnie żywiołowością i różnorodnością swoich
charakterów. Żałuję również, że muszę rozstać się z tym
cudownie magicznym klimatem tej historii oraz tak fantastycznie
powolnym tempem akcji, naprawdę bardzo rzadko spotykanym przeze mnie
w sięganych przez siebie książkach. Niesamowicie wyczekuję
chwili, w której ten cały magiczny świat powróci w trylogii o
Ronanie, którą Maggie Stiefvater właśnie pisze, a Was tymczasem –
co pisałam już nie raz w recenzjach poprzednich tomów tego cyklu –
naprawdę gorąco zachęcam do sięgnięcia po tę serię.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za każdy opublikowany komentarz, opinia czytelników mojego bloga naprawdę wiele dla mnie znaczy i gorąco motywuje do dalszego pisania.