Tym razem wyjątkowo pokuszę się o zrecenzowanie dwóch książek w jednym poście, czego jednak wcześniej nie robiłam. Są to dwie króciutkie powieści dla młodszych czytelników, zawierające niewiele ponad 200 stron, które czyta się w zastraszająco szybkim tempie. Muszę przyznać, że absolutnie nie planowałam wcześniej ich lektury, kiedy jednak stanęłam przed możliwością przeczytania obu opowiastek, zauroczona ich pięknymi, malowniczymi okładkami (co jest troszkę płytkie z mojej strony, ale to nic), pomyślałam sobie „czemu nie?”. W końcu nie codziennie sięgam po tego typu powieści, a i ich recenzje pojawiają się na blogu raczej sporadycznie.
Obie powieści są do siebie tematycznie bardzo podobne i głównie z tego względu zdecydowałam się na to, aby zrecenzować je wspólnie, ponieważ tworzenie osobnych postów uznałam odrobinę za stratę czasu. Przejdźmy jednak do meritum, o czym tak naprawdę są obie lektury? Powieść Johna Boyne, autora „Chłopca w pasiastej piżamie”, którego jeszcze nie czytałam, opowiada o ośmioletnim bohaterze, który ucieka z domu w nadziei na ukrycie się przed otaczającymi go problemami. W czasie swojej podróży poznaje kilka bardzo osobliwych postaci, aż trafia do prawdziwie cudacznego sklepu, pełnego magii i niesamowitych zabawek. David Almond natomiast stworzył historię Stana, którego wujek Ernie wpada nagle na zwariowany pomysł produkowania ryb w puszkach, przewracając cały domowy spokój do góry nogami. Kiedy chłopca spotyka niezwykła przykrość związana z nową obsesją wujka, decyduje się on na ucieczkę do wesołego miasteczka, gdzie spotyka ludzi, którzy w pewien sposób stają się dla niego nową rodziną.
Czytając obie powieści zastanawiałam się nad tym, dlaczego nie mogę częściej spotykać się z książkami dla czytelników w moim wieku, które byłyby równie piękne i równie wzruszające? Dlaczego tak rzadko trafiam na lektury, które uderzają w mój najczulszy punkt? Dlaczego wystarczyło zupełnie przypadkowe sięgnięcie po dwie bardzo niepozorne, 200-stronicowe powieści, abym znów poczuła się jak dziecko i wzruszyła do granic możliwości? Z drugiej strony cieszę się, że do (głównie) młodszych czytelników kierowane są tak cudownie mądre książki, niosące przesłanie, potrafiące czegoś nauczyć.
To, jak cudownie absurdalne są obie książki jest po prostu nie do opisania. Obaj chłopcy, Noah i Stan, w czasie swoich podróży spotykają na swojej drodze niesamowitych bohaterów, którzy rozbrajają humorem i sprawiają, że z miejsca udało mi się ich pokochać. Są to bohaterowie, których zachowania wywoływały u mnie napady nieopisanej czułości, często nawet śmiechu, którego nie byłam w stanie powstrzymać. Bohaterowie niezwykle barwni, oryginalni, pełni magii, która mnie zachwyciła. Bohaterowie, którzy wywierali niezwykły wpływ na Noaha i Stana, na co cudownie było patrzeć - obserwować, jak pod ich wpływem chłopcy uczyli się nowych rzeczy, nabierali pewności siebie i odkrywali w sobie siłę, o której istnieniu wcześniej nie wiedzieli. Bardzo spodobało mi się to, że w obu książkach każda postać ma znaczenie, każdy bohater wywiera jakiś wpływ na dziejącą się historię, nikt nie pozostaje w tyle, nikt nie jest odsuwany na bok. Liczy się absolutnie każdy.
Jeżeli miałabym wybierać, muszę przyznać, że książka „Noah ucieka” spodobała mi się znacznie bardziej. Co prawda oba tytuły trafiły prosto do mojego serca, jednak historia opisana przez Johna Boyne zdecydowanie bardziej do mnie przemówiła. Świat w niej wydał mi się znacznie bardziej rozbudowany, dialogi między bohaterami były znacznie bardziej cudowne w swojej abstrakcyjności, a i nawiązanie do pewnej znanej przez wszystkich baśni (jakiej? tego oczywiście nie zdradzę) mile mnie zaskoczyło. Ach, oby tylko jak najwięcej takich książek pojawiało się na naszym rynku!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za każdy opublikowany komentarz, opinia czytelników mojego bloga naprawdę wiele dla mnie znaczy i gorąco motywuje do dalszego pisania.