Problem z książkami, które promowane są poprzez porównywanie ich do twórczości innych, bardzo popularnych i cenionych przez czytelników autorów jest taki, że zazwyczaj są one jedynie marnymi kopiami ich powieści i niestety niczym czytelnika nie zaskakują. Bardzo często bywa tak w moim przypadku i niestety nie uniknęłam tego również sięgając po „Dzięki za tę podróż”, która – jak twierdzi zdanie zawarte na okładce – jest doskonałą lekturą dla fanów prozy Johna Greena.
Powieść ta przedstawia losy siedemnastoletniego Parkera, który po tragicznym wypadku samochodowym, w którym ginie jego ojciec, przestał mówić. Pewnego dnia w hotelu, w którym akurat się znajduje, okradając ludzi, poznaje tajemniczą dziewczynę o srebrnych włosach i imieniu Zelda, która swoim ekscentrycznym zachowaniem i grubym plikiem banknotów ma szansę odmienić jego życie. Jednak czy na pewno tak się stanie?
Chciałabym zauważyć, że już podczas czytania opisu, jeszcze przed zdecydowaniem się na przeczytanie tej powieści, w mojej głowie powinna się zapalić czerwona lampka sugerująca, że nie będę z tej książki zadowolona. „Dzięki za tę podróż” zawiera bowiem znany z filmów i literatury nieszczęsny motyw Manic Pixie Dream Girl, za którym niesamowicie nie przepadam. Polega on ni mniej, ni więcej na wykreowaniu żeńskiej postaci, której cała charakterystyka i istnienie bazuje wokół męskiego bohatera, mając na celu „naprawienie go” i naprowadzenie na właściwy tor życia. Bohaterka ta nigdy nie znajduje się w centrum wydarzeń, zawsze jest bohaterką drugoplanową i posiada określone cechy: powinna być śliczna, bardzo towarzyska, ładnie się ubierająca, szczupła. Co do zasady nie zdaje sobie sprawy ze swojej urody, o której trzeba ją „uświadomić”.
Pomijam już sam fakt, że MPDG jest motywem bardzo seksistowskim, bo postać ta istnieje tylko i wyłącznie w celu „opieki” nad mężczyzną, a jej własne potrzeby są ignorowane na poczet potrzeb głównego bohatera, którego bohaterka ma za zadanie wyprowadzić do świata i w jakiś sposób go zmienić. Nie lubię, gdy żeńskie bohaterki kreowane są właśnie w taki sposób, bo jest to bardzo uprzedmiotawiające, zwłaszcza, gdy postać ta po wypełnieniu swojej roli – o ile nie związała się z głównym bohaterem – nie jest już tak naprawdę do niczego potrzebna, więc historia albo kończy się jej śmiercią, albo odsunięciem w cień.
Szczególnie irytuje mnie pozbawianie tej postaci pewnych ludzkich cech i niepotrzebne jej idealizowanie. MPDG nie jest przedstawiana jako człowiek, a bardziej jako ucieleśniona funkcja, której własne problemy są mało istotne (a już z pewnością mniej istotne od problemów głównej postaci) i cała uwaga powinna skupiać się na męskim bohaterze. Tak właśnie niestety było w przypadku tej książki, przez co czuję wobec niej spory niesmak. Dzień, w którym motyw Pixie zniknie z mediów, a kobiety będą przestawiane w realistyczny sposób, na jaki zasługują będzie dniem, na który czekam najbardziej.
Bardzo ciężko było mi polubić głównego bohatera, a przynajmniej na samym początku tej powieści. Odpychał mnie od siebie z powodu swoich myśli, w których na wierzch wyszedł jego ableizm i pojawiły się dziwne, gejowskie stereotypy. Niemniej jednak z biegiem czasu zaczęłam czuć wobec niego narastającą sympatię, a to dzięki ciekawemu humorowi i dystansowi do świata. Bardzo ciekawym doświadczeniem było poznanie świata z punktu widzenia bohatera, który jest niemy, a którego doświadczenia odcisnęły bardzo mocne piętno na jego życiu.
Niespecjalnie do gustu przypadł mi język autora, ponieważ jest on zdecydowanie – moim zdaniem – zbyt młodzieżowy. Lubię czytać książki dla młodzieży, w większości z nich język jest bardzo przyjemny i lekki, w tym przypadku jednak bardzo mnie on irytował. Początkowo chciałam zrzucić to na historię poznawaną z punktu widzenia siedemnastolatka, ale z drugiej strony uznałam ten zarzut za kompletnie bezpodstawny, ponieważ w wielu innych książkach z tego gatunku bohaterowie są w równym bądź podobnym wieku, a historie z ich punktu widzenia czyta mi się bardzo przyjemnie. Tutaj po prostu język autora nie spełnił swojego zadania, aby uprzyjemnić mi czytanie tej powieści.
Jak już wspomniałam na samym początku – na okładce książki znajduje się zapis, że powieść może przypaść do gustu fanom prozy Johna Greena i choć sama jako-taką fanką Greena mogę się nazwać, to niestety „Dzięki za tę podróż” jest jedynie niezbyt udaną kopią twórczości tego autora. Nie jest ona ani w połowie tak czarująca czy ujmująca jak powieści Greena, choć niewątpliwie Tommy Wallach bardzo się starał przedstawić nam piękną historię o tym, jak to pewna dziewczyna i pewien chłopak, kompletni nieznajomi, nagle zmieniają nawzajem swoje życia.
„Dzięki za tę podróż” jest niestety historią kompletnie nierealistyczną, bowiem kto uwierzy, że opowieść o ledwie co poznanej dziewczynie z zaskakująco grubym plikiem banknotów, która decyduje się podarować go chłopakowi poznanemu pięć sekund temu mogłaby wydarzyć się naprawdę? Jej nieprawdopodobność objawia się również w wplątanym w tę powieść wątku paranormalnym, który mimo wszystko wciąż poddaję pod wątpliwość. Pomimo tego, że książka ta była chwilami nużąca (co jest zaskakujące, bo na dobrą sprawę przez to 270 stron non stop działa się tutaj jakaś akcja) to jednak dam autorowi drug szansę, sięgając po „Przed końcem świata”, które mam na półce. Dużo osób twierdzi, że jest to książka znacznie lepsza od „Dzięki za tę podróż”, dlatego mam nadzieję, że tym razem się nie zawiodę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za każdy opublikowany komentarz, opinia czytelników mojego bloga naprawdę wiele dla mnie znaczy i gorąco motywuje do dalszego pisania.