Długo zastanawiałam się nad tym, czy „Tysiąc pocałunków” jest książką, którą chciałabym przeczytać, ponieważ nie byłam pewna, czy mam ochotę na tak łzawą powieść, jak zapewniali mnie niektórzy czytelnicy. Z każdą napotkaną opinią dowiadywałam się, jak ogromnym wyciskaczem łez jest książka Tillie Cole, jak bardzo smutna i wzruszająca jest to lektura – a ja, szczerze mówiąc, obecnie jestem w nastroju na raczej radosne książki z dużą ilością akcji. Postanowiłam jednak dać szansę „Tysiącowi pocałunków” i przekonać się na własnej skórze, co w tej lekturze jest tak bardzo niesamowitego. Przyznaję – w pewien sposób udało mi się to odkryć.
Rune, w wieku pięciu lat, po przeprowadzce z Norwegii do małego miasteczka Blossom Grove w stanie Georgia poznaje Poppy, z którą natychmiastowo się zaprzyjaźnia. Łącząca ich relacja z biegiem lat zaczyna coraz bardziej się zmieniać, aż w końcu pomiędzy bohaterami rozkwita miłość – miłość tak wielka, że absolutnie nic nie jest w stanie jej powstrzymać. A przynajmniej tak im się wydaje, bo kiedy Rune zmuszony jest opuścić Blossom Grove i powrócić do Norwegii, jego kontakt z Poppy bardzo szybko się urywa. Dziewczyna przestaje odpisywać na jego wiadomości, nie odbiera telefonów... Jaki jest tego powód? Dlaczego osoba, która przyrzekła czekać na jego powrót, tak szybko złamała swoją obietnicę? Czy Rune i Poppy mają jakąkolwiek szansę na odbudowanie swojego związku?
Książka wzrusza i to całkiem porządnie, to muszę przyznać. Nie dotarłam jeszcze nawet do 70 strony, a już zaczęłam zalewać się łzami do tego stopnia, że musiałam zrobić sobie chwilę przerwy od czytania, bo po prostu miałam tak bardzo rozmazany wzrok, że nie byłam w stanie odczytać ani jednego zdania znajdującego się na kartach tej powieści. A to był zaledwie początek! Bałam się tego, co wydarzy się dalej, ale jednocześnie nie mogłam się tego doczekać – bardzo dawno nie płakałam na żadnej książce, dawno też nie spotkałam lektury, która złamałaby mi serce, miałam więc nadzieję, że to będzie ta książka, która wywoła gulę w gardle i rozpaczliwe pociąganie nosem przez najbliższe dni, nawet już po odłożeniu jej na półkę. Nie do końca tak się stało, aczkolwiek w pewien sposób serducho zatrzepotało mi z rozpaczy nad tą tak bardzo smutną, a jednak przynoszącą nadzieję historią.
„Dlaczego trzeba stanąć w obliczu śmierci, by nauczyć się doceniać każdy dzień? Dlaczego musimy czekać, aż niemal skończy nam się czas? Dopiero wtedy zaczynamy spełniać marzenia, które mielibyśmy, gdy wydawało nam się, że jesteśmy nieśmiertelni. Dlaczego nie patrzymy na ukochaną osobę, jakbyśmy mieli jej już nigdy nie zobaczyć? Gdybyśmy to robili, nasze życie byłoby cudowne. Byłoby prawdziwe i pełne.”
„Tysiąc pocałunków” uczy – czy tego chcemy, czy nie – kilku bardzo wielu ważnych rzeczy, o których na co dzień zapewne nawet nie myślimy. Przede wszystkim uczy wybaczać, pokazuje, że droga ku temu bywa często bardzo długa, pełna cierpienia i wątpliwości oraz to, jak bardzo raz dane przebaczenie potrafi ukoić niegdyś skrzywdzone, popękane serce. Tillie Cole przepięknie opowiada o kruchości ludzkiego życia, o jego niesamowitej ulotności, a także o tym, aby żyć jego pełnią, póki mamy jeszcze ku temu możliwość. „Tysiąc pocałunków” mówi, aby chwytać dzień, garściami sięgać po to, co najpiękniejsze i najbardziej zachwycające. Jestem absolutnie oczarowana tym, jak wielka głębia kryje się w tej powieści, dzięki której ta – z pozoru dosyć banalna – opowieść o miłości dwójki nastolatków nabiera całkowicie innego wymiaru. Sprawia ona, że czytelnik żyje tą opowieścią, przeżywa ją w większym stopniu, niż można by się tego spodziewać.
Przyznam szczerze, że miłość opisana w tej książce w pewnym momencie zaparła mi dech w piersi. Dawno nie spotkałam się w żadnej książce z podobnym wątkiem miłosnym, z emocjami tak silnymi, tak ogromnymi, że relację między bohaterami nie dało się poddać jakimkolwiek wątpliwościom. Uczucie, jakim darzyli się Rune i Poppy było naprawdę szczerze zachwycające, choć z drugiej strony natomiast stanowczo zbyt wyidealizowane i nierealne. „Tysiąc pocałunków” bowiem składa się na dobrą sprawę jedynie z wyznań miłosnych między dwójką głównych bohaterów, z zapewnień tego, jak bardzo się kochają i jak wiele dla siebie znaczą, okazjonalnie okraszono to szczyptą niesamowitego wręcz dramatu. Uczucie między postaciami jest piękne, to prawda, ale co z tego, skoro brakuje mu nawet tej odrobiny autentyczności?
Ta powieść zdecydowanie mogłaby być niesamowicie urzekająca i pouczająca, mogłaby na długo zapaść mi w pamięć oraz sprawić, że pokochałabym ją całym sercem – gdyby tylko nie była tak boleśnie przedramatyzowana. Źle się czuję, pisząc o tak smutnej historii w ten sposób, bo z drugiej strony staram się to usprawiedliwiać sytuacją, w jakiej znaleźli się bohaterowie, dramatem, który ich dosięgnął, ale także i ich wiekiem, bo nie oszukujmy się – pierwsza miłość, wiek nastoletni – wszystko jest wówczas znacznie bardziej wybujałe, a także wszystko przybiera znacznie większe rozmiary. I naprawdę chciałam przymknąć na to oko, planowałam zignorować ten nadmiar dramatu, ale po prostu nie jestem w stanie nie napisać o czymś, co w tak oczywisty sposób przeszkadzało mi w czerpaniu radości z tej lektury.
„Była inna, niż reszta koleżanek w jej klasie. Wyróżniała się, ponieważ nie zabiegała o uwagę pozostałych. Nie przejmowała się tym, co o niej myślano. Nigdy. Grała na wiolonczeli, ponieważ kochała muzykę. Uczyła się i czytała dla zabawy. Budziła się o świcie, by móc obejrzeć wschód słońca. Właśnie dlatego była całym moim światem. Moja na wieki wieków. Niezwykła.”
Bo cały problem sprowadza się w gruncie rzeczy do zachowań głównych bohaterów, sposobu, w jaki się wypowiadali, co tak naprawdę mówili, ich sposobu bycia, a niekiedy nawet i drobnych gestów. Pod tymi względami dramatyzmu w tej powieści było dla mnie niestety stanowczo zbyt dużo, co bardzo przeszkadzało mi w odbiorze, odbierając tej książce autentyczności i naturalności, sprawiając, że stawała się ona znacznie mniej rzeczywista. Często zamiast uronić łzę czy zachwycić się pięknem jakiejś sceny krzywiłam się i z niesmakiem przewracałam kartkę, a to skutecznie odbierało mi przyjemność z czytania tej powieści.
Przeglądam właśnie tę książkę na Lubimy Czytać, gdzie zbiera ona praktycznie same maksymalne oceny, co jest dla mnie czymś niesamowitym i trochę żałuję, że nie udało mi się docenić tej powieści w takim stopniu, w jakim docenili ją inni czytelnicy. Niestety jednak pewne jej elementy zbyt mocno dawały mi się we znaki, abym mogła je zignorować. Dla mnie ta powieść była stanowczo zbyt ckliwa i mdła, przez co im głębiej brnęłam w tę książkę, tym bardziej chciałam jak najszybciej ją zakończyć. „Tysiąc pocałunków” ma w sobie jednak pewien potencjał, nie wątpię więc, że znajdzie się jeszcze wiele osób, które go odnajdą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za każdy opublikowany komentarz, opinia czytelników mojego bloga naprawdę wiele dla mnie znaczy i gorąco motywuje do dalszego pisania.