6 czerwca 2017

Złodzieje snów, Maggie Stiefvater


Ta powieść skutecznie pokrzyżowała moje plany czytelnicze na najbliższe dni, bo tak naprawdę nie planowałam jeszcze po nią sięgać. W kolejce do przeczytania miałam co najmniej dwie inne książki, na których lekturze zależało mi troszkę bardziej, jednak sukces „Króla kruków” sprawił, że odłożenie „Złodziei snów” na dłużej stało się po prostu niemożliwością. Tym sposobem jestem już po przeczytaniu 2 części z serii o kruczych chłopcach, która naprawdę bardzo mocno mnie usatysfakcjonowała. 

Dzięki przebudzeniu linii mocy dookoła Cabeswater znalezienie Glendowera staje się jeszcze bardziej realne. Co wcale nie znaczy, że będzie ono czymś prostym – nie, gdy Adam próbuje pogodzić się z konsekwencjami podjętej przez siebie wcześniej decyzji, a Ronan walczy z zabójczymi koszmarami, które dopadają go nawet na jawie. Jego zdolność do wykradania przedmiotów z jego własnych snów może być bardziej zabójcza, niż mogłoby się nawet wydawać. 

Bardzo ucieszyłam się na myśl o lekturze tej książki, gdy dowiedziałam się, że dzięki niej uda mi się w lepszym stopniu poznać charakter Ronana – a przynajmniej taką miałam nadzieję. Po przeczytaniu pierwszego tomu tej serii to właśnie jego postać była dla mnie owiana największą tajemnicą, którą najbardziej chciałam odkryć. Liczyłam na to, że dzięki większej liczbie rozdziałów, w których to właśnie Ronan gra główne skrzypce, uda mi się w nieco większym stopniu poznać jego istotę i osobowość, która była dla mnie tak wielką zagadką. I w pewnym stopniu wciąż jest, bowiem mam wrażenie, że Ronan jest postacią tak zdystansowaną, iż nie pozwala czytelnikowi (czy może raczej autorka na to nie pozwala) na pełne poznanie tego, co kryje się w jego wnętrzu. Owszem, dowiedziałam się o nim kilku bardzo ważnych rzeczy i chwilami naprawdę miałam wrażenie, że wreszcie odkryję to, co sprawia, że Ronan jest tym, kim właściwie jest, jednak równie szybko traciłam wątek i wciąż tkwiłam w tym martwym punkcie, który sprawiał, że Ronan wciąż pozostawał dla mnie boleśnie nieosiągalny. 

„Czasami Ronan sądził, że Adam tak przywykł do bólu, iż nie wierzył w nic, czemu nie towarzyszyło cierpienie.”

Nie uważam tego jednak za jakiś wybitnie wielki minus tej powieści, przynajmniej nie na tym etapie. Ta zagadkowość jego charakteru sprawia, że mam niesamowicie wielką ochotę na sięgnięcie po „Wiedźmę z lustra” w nadziei na to, że to właśnie w niej wreszcie dowiem się o Ronanie tego, czego chcę się dowiedzieć. Że w końcu poznam jego charakter w wystarczająco satysfakcjonującym stopniu, pomimo tego, że i tak już jest mi on naprawdę zaskakująco bliski. Ta jego destrukcyjność jest dziwnie hipnotyzująca, już nie mogę się doczekać, aby zobaczyć, co autorka przyszykowała dla niego w kolejnej części tej serii.

Czasami w przypadku kilkutomowych serii bywa niestety tak, że wydarzenia z poprzednich książek rzadko kiedy wpływają na charaktery bohaterów. I choć wydaje się to abstrakcyjne i absurdalne, to kilka razy spotkałam się z takimi seriami, w których przeszłe wydarzenia zdawały się nie wpływać w żaden sposób na motywację bohaterów, na zmianę ich zachowania, a także na ich osobowość. Z przyjemnością mogę uznać, że seria o kruczych chłopcach zdecydowanie do tej grupy się nie zalicza. Każdy z tych bohaterów jest tak cudownie inny od osoby, którą poznałam podczas czytania „Króla kruków”, że nieustannie nie mogłam przestać zachwycać się tym, w jaki sposób zmieniły się charaktery tych postaci, a także – przede wszystkim – relacje między nimi. Niektórzy stają się sobie znacznie bliżsi, niż byli wcześniej, inni natomiast, i to jest dla mnie najgorsze, nieco się od siebie oddalają, co było dla mnie tak boleśnie prawdziwe, że podczas czytania miałam ochotę krzyczeć: „nie kłóćcie się, błagam! Jesteście przyjaciółmi!”. I jeżeli to nie świadczy o tym, jak bardzo zaangażowałam się w tę historię, to ja już naprawdę nie wiem, co innego mogłoby być tego dowodem. 

„Tajemnica to dziwna rzecz. [...] W życiu każdego z nas są tajemnice. Albo ich dochowujemy albo ktoś dochowuje ich przed nami. Posługujemy się nimi albo ktoś posługuje się nimi przeciwko nam. Tajemnice i karaluchy - oto co pozostanie, gdy wszystko się już skończy.”

Po raz kolejny zachwycił mnie język, jakim posługuje się Maggie Stiefvater. Co dziwne, nie zauważyłam tego podczas czytania „Wyścigu śmierci”, a dopiero spotykając się z serią o kruczych chłopcach udało mi się w pełni docenić styl tej autorki. Choć nie raz mieszało mi to w głowie, to bardzo spodobało mi się to, że czasami nie do końca wiedziałam czy to, co właśnie napisała autorka, powinnam odczytać dosłownie, czy była to subtelnie utkana przenośnia, którą musiałam w odpowiedni sposób zinterpretować. Spodobała mi się także pewna nienachalna poetyckość jej języka, z braku której – już teraz to wiem – seria ta zdecydowanie nie byłaby tym samym. Dzięki tej językowej gimnastyce zaskakująco mocno zaangażowałam się w czytanie tej książki i już nie mogę się doczekać podjęcia podobnego wyzwania podczas lektury „Wiedźmy z lustra”. 

Gdy po raz pierwszy czytałam „Króla kruków”, miałam wrażenie, że fabuła tej książki nie jest zbyt wyraźnie sprecyzowana, że brakuje jej jakiegoś motywu przewodniego, który nadałby tej książce odpowiedni kształt. Jeżeli odnieśliście podobne wrażenie i z jego powodu porzuciliście czytanie tej serii, to myślę, że warto jest dać jej drugą szansę i sięgnąć po „Złodziei snów”. W tej części, moim zdaniem przynajmniej, widać wyraźnie w jakim kierunku toczy się akcja, nie ma w niej już takiego chaosu i niedopowiedzeń, wszystko jest znacznie lepiej uformowane i przejrzyste. Być może dzięki temu niesmak po lekturze „Króla kruków” zniknie i uda Wam się docenić tę serię, tak, jak udało się docenić ją mi. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję za każdy opublikowany komentarz, opinia czytelników mojego bloga naprawdę wiele dla mnie znaczy i gorąco motywuje do dalszego pisania.

Copyright © 2016 Złodziejka Książek , Blogger