Gdy otwierałam przesyłkę zawierającą dwie książki Cory Carmack, a w tym „Coś do ukrycia”, wiedziałam już, że będzie to dobra lektura. A przynajmniej taką miałam nadzieję, bo chociaż poprzednia książka tej autorki, którą czytałam, a mianowicie „Coś do stracenia”, naprawdę przypadła mi do gustu, to nie ukrywam, że moje oczekiwania po wcześniej czytanej powieści znacznie wzrosły. Czułam się niesamowicie zaintrygowana tą powieścią, jednak jednocześnie krytyczne recenzje, z którymi się spotkałam, sprawiły, że zdecydowałam się podejść do niej z drobnym dystansem. Czy słusznie?
W powieści tej poznajemy dwóch bohaterów, z czego z jednym z nich mieliśmy okazję spotkać się już w książce „Coś do stracenia”. Cade, który przeniósł się do Filadelfii aby studiować na uniwersytecie Temple przeżywa bardzo ciężkie chwile w związku z zaręczynami Bliss, którą darzy uczuciem i Garricka, jej faceta. Mackenzie „Max” Miller natomiast nie jest w stanie porozumieć się z rodzicami, którzy nie akceptują jej decyzji i stylu życia. Podczas ich niespodziewanej wizyty postanawia poprosić przypadkowo spotkanego mężczyznę, aby udawał jej faceta, którego rodzice spodziewają się poznać - traf sprawia, że facetem tym okazuje się być właśnie Cade! Czy udawany związek sprawi, że faktycznie rozkwitnie między nimi jakieś uczucie czy okaże się być jedynie szybką odskocznią od ponurej codzienności?
Napiszę to wprost - wgryzłam się w tę książkę tak bardzo, że pochłonęłam ją dosłownie w jeden wieczór bez absolutnie żadnej przerwy. Nie przypominam sobie, żeby aż takie zaangażowanie towarzyszyło mi podczas czytania „Coś do stracenia”. „Coś do ukrycia” okazało się naprawdę pochłaniającą lekturą, która ani przez sekundę mnie nie znudziła, nie zniesmaczyła, nie wywołała chęci odłożenia jej na półkę, nie sprawiła również, żebym żałowała rozpoczęcia jej czytania, Przeczytanie tej książki jak najbardziej mogę uznać za sukces.
Książki Cory Carmack to dla mnie lekka, niezobowiązująca odskocznia od nudnego, szarego życia - teraz już wiem, że nie powinnam spodziewać się po nich wybitnie głębokich wynurzeń zmieniających życie czy światopogląd. Są to przecież zwykłe, banalne opowiastki dla młodzieży. Fakt faktem jednak, że w jakiś nieopisany sposób są w stanie totalnie mnie pochłonąć i zauroczyć. „Coś do ukrycia” w pewien sposób pokazuje jednak, żeby nie uciekać przed tym, co podsuwa nam los, bo druga szansa może się już nie przytrafić. Coś czuję, że tę lekcję akurat mogłabym wbić sobie do głowy, bo w zwyczaju mam rezygnować z pewnych okazji, czego żałuję później przez niemożliwie długi czas.
Jedyna rzecz, która nie spodobała mi się w tej powieści to główna bohaterka, a konkretnie jej tendencja do komplikowania sobie życia. Mackenzie przeżyła w przeszłości bardzo ciężkie chwile, to prawda, jednak jej niezdecydowanie i odmawianie sobie szczęścia oraz dobrego związku działało mi na nerwy, to przyznam szczerze. Czułam się zmęczona jej wahaniem i brakiem zdecydowania, na szczęście jednak nie na tyle, aby poczuć ogólne znużenie historią bohaterów. Tragiczne wydarzenia, które ją spotkały, staram się traktować jako usprawiedliwienie dla jej braku zaufania, co nie zmienia jednak faktu, iż według mnie powinny być one jednocześnie zachętą do korzystania z tego, co zostaje podrzucane nam pod nogi, bo szczęście – choć bardzo byśmy tego chcieli - nie trwa wiecznie, jest nieprzewidywalne i ma tendencję do znikania w jednej sekundzie.
Książkę jak najbardziej polecam. Nie doszukiwałam się w niej drugiego dna, nie liczyłam na powieść, która na maksa zawróci mi w głowie i sprawi, że zakocham się w niej bez pamięci, dlatego też jestem usatysfakcjonowana tą powieścią. Gdybym miała większe oczekiwania wobec tej książki, wówczas na pewno byłabym nią zawiedziona. Liczę jednak na to, że w kolejnej części - „Coś do ocalenia” - autorka trochę bardziej rozbuduje tło powieści, bo poza relacją bohaterów niczego więcej z jej książek tak naprawdę nie wynoszę, a bardzo brakuje mi ciekawych opisów miejsc, w których postacie znajdują się w danych momentach, świata zewnętrznego poza miłosną bańką zakochanych.
Ocena: 8/10
W powieści tej poznajemy dwóch bohaterów, z czego z jednym z nich mieliśmy okazję spotkać się już w książce „Coś do stracenia”. Cade, który przeniósł się do Filadelfii aby studiować na uniwersytecie Temple przeżywa bardzo ciężkie chwile w związku z zaręczynami Bliss, którą darzy uczuciem i Garricka, jej faceta. Mackenzie „Max” Miller natomiast nie jest w stanie porozumieć się z rodzicami, którzy nie akceptują jej decyzji i stylu życia. Podczas ich niespodziewanej wizyty postanawia poprosić przypadkowo spotkanego mężczyznę, aby udawał jej faceta, którego rodzice spodziewają się poznać - traf sprawia, że facetem tym okazuje się być właśnie Cade! Czy udawany związek sprawi, że faktycznie rozkwitnie między nimi jakieś uczucie czy okaże się być jedynie szybką odskocznią od ponurej codzienności?
Napiszę to wprost - wgryzłam się w tę książkę tak bardzo, że pochłonęłam ją dosłownie w jeden wieczór bez absolutnie żadnej przerwy. Nie przypominam sobie, żeby aż takie zaangażowanie towarzyszyło mi podczas czytania „Coś do stracenia”. „Coś do ukrycia” okazało się naprawdę pochłaniającą lekturą, która ani przez sekundę mnie nie znudziła, nie zniesmaczyła, nie wywołała chęci odłożenia jej na półkę, nie sprawiła również, żebym żałowała rozpoczęcia jej czytania, Przeczytanie tej książki jak najbardziej mogę uznać za sukces.
Książki Cory Carmack to dla mnie lekka, niezobowiązująca odskocznia od nudnego, szarego życia - teraz już wiem, że nie powinnam spodziewać się po nich wybitnie głębokich wynurzeń zmieniających życie czy światopogląd. Są to przecież zwykłe, banalne opowiastki dla młodzieży. Fakt faktem jednak, że w jakiś nieopisany sposób są w stanie totalnie mnie pochłonąć i zauroczyć. „Coś do ukrycia” w pewien sposób pokazuje jednak, żeby nie uciekać przed tym, co podsuwa nam los, bo druga szansa może się już nie przytrafić. Coś czuję, że tę lekcję akurat mogłabym wbić sobie do głowy, bo w zwyczaju mam rezygnować z pewnych okazji, czego żałuję później przez niemożliwie długi czas.
Jedyna rzecz, która nie spodobała mi się w tej powieści to główna bohaterka, a konkretnie jej tendencja do komplikowania sobie życia. Mackenzie przeżyła w przeszłości bardzo ciężkie chwile, to prawda, jednak jej niezdecydowanie i odmawianie sobie szczęścia oraz dobrego związku działało mi na nerwy, to przyznam szczerze. Czułam się zmęczona jej wahaniem i brakiem zdecydowania, na szczęście jednak nie na tyle, aby poczuć ogólne znużenie historią bohaterów. Tragiczne wydarzenia, które ją spotkały, staram się traktować jako usprawiedliwienie dla jej braku zaufania, co nie zmienia jednak faktu, iż według mnie powinny być one jednocześnie zachętą do korzystania z tego, co zostaje podrzucane nam pod nogi, bo szczęście – choć bardzo byśmy tego chcieli - nie trwa wiecznie, jest nieprzewidywalne i ma tendencję do znikania w jednej sekundzie.
Książkę jak najbardziej polecam. Nie doszukiwałam się w niej drugiego dna, nie liczyłam na powieść, która na maksa zawróci mi w głowie i sprawi, że zakocham się w niej bez pamięci, dlatego też jestem usatysfakcjonowana tą powieścią. Gdybym miała większe oczekiwania wobec tej książki, wówczas na pewno byłabym nią zawiedziona. Liczę jednak na to, że w kolejnej części - „Coś do ocalenia” - autorka trochę bardziej rozbuduje tło powieści, bo poza relacją bohaterów niczego więcej z jej książek tak naprawdę nie wynoszę, a bardzo brakuje mi ciekawych opisów miejsc, w których postacie znajdują się w danych momentach, świata zewnętrznego poza miłosną bańką zakochanych.
Ocena: 8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za każdy opublikowany komentarz, opinia czytelników mojego bloga naprawdę wiele dla mnie znaczy i gorąco motywuje do dalszego pisania.