16 sierpnia 2017

[przedpremierowo] Zaklinacz ognia, Cinda Williams Chima


Data premiery: 17.08.2017 r.

Cinda Williams Chima jest autorką, którą znam od kilku dobrych lat za sprawą dwóch innych napisanych przez nią serii - „Siedem Królestw”, której akcja toczy się na 20 lat przed wydarzeniami z „Zaklinacza ognia”, drugą natomiast są „Kroniki Dziedziców”. Obie z nich poznałam jedynie za sprawą pierwszych tomów i o ile „Dziedzic wojowników” (pierwszy tom „Kronik...”) kompletnie nie przypadł mi do gustu, tak „Król demon” naprawdę mocno mnie zachwycił. Dlatego też jestem tak bardzo zaskoczona rozczarowaniem, jakim okazał się być „Zaklinacz ognia”, ponieważ wydawało mi się, że sukces „Króla demona” automatycznie zwiastuje sukces „Zaklinacza...”. Niestety, nie mogłam być w większym błędzie.

Powieść opowiada o losach dwójki bohaterów. Adrian jest synem Wielkiego Maga, który pewnego dnia staje się świadkiem morderstwa swojego ojca. Przepełniony nienawiścią poprzysięga zemstę na mordercach i poświęca się całkowicie nauce trucizn. Jenna natomiast od lat zmuszana jest do pracy w kopalniach miasta Delphi, kiedy jednak widzi, jak żołnierze króla Ardenu mordują jej przyjaciół, postanawia przyłączyć się do buntowników i walczyć o wolność swojego miasta. Losy bohaterów splatają się w najmniej oczekiwanym momencie, kiedy Jenna jest o krok od śmierci, a Adrian coraz bliżej celu, którego za wszelką cenę pragnie osiągnąć.

Mój największy problem z „Zaklinaczem ognia” polega na tym, że powieść ta jest po prostu boleśnie nudna. Kiedy raz za razem spotykałam się z opiniami, że jest to bardzo nieciekawa książka, postanowiłam je ignorować, liczyłam na to, że moje wrażenia będą inne, że szczęśliwie nie podzielę krytyki większości osób, które miały tę książkę w rękach. Niestety jednak muszę przyznać im rację, tempo „Zaklinacza...” jest bowiem niesamowicie mozolne, a i zdecydowana większość wydarzeń nie zrobiła na mnie najmniejszego wrażenia. Nie było tutaj momentu, który choć odrobinę by mnie zaciekawił, który sprawiłby, żebym zapragnęła poznać dalszy ciąg tej historii. Co więcej, nie dobrnęłam jeszcze nawet do połowy książki, a jedyne o czym myślałam, to o tym, aby jak najszybciej odłożyć ją na półkę.

Wiąże się z tym również fakt, że – pomimo tego, iż bardzo się starałam – nie byłam w stanie wystarczająco mocno skupić się na tej książce, aby wiedzieć, co dokładnie się dzieje, strona po stronie. Wielokrotnie odpływałam myślami gdzieś daleko, pewne sceny czytałam po łebkach, a gdy docierało do mnie, że nie za bardzo kojarzę, co się właśnie wydarzyło, mimo wszystko nie kłopotałam się z czytaniem danego fragmentu ponownie. „Zaklinaczowi ognia” kompletnie nie udało się przykuć mojej uwagi, nie byłam w stanie nawet w najmniejszym stopniu zaangażować się w opisywaną przez autorkę historię, co jest nie tylko wywołane mało efektywnymi wydarzeniami.

Powodem tego są również bardzo kiepsko wykreowani bohaterowie, postacie zarysowane tak słabo i mało wyraziście, że zlewają mi się one w jedno. Autorka poskąpiła im charakterystyki, przez co mam wrażenie, jakby posiadali oni zaledwie jedną cechę charakteru, wokół której zbudowano całą resztę ich osobowości. Wezmę na przykład Gerarda, króla Ardenu – typowy czarny charakter tej powieści, postać tak przerysowana, że staje się karykaturą samego siebie. Autorka popadła w niesamowity schemat kreując tego bohatera, wyszedł jej niesamowicie kiepski villain, całkowicie pozbawiony charyzmy, który wzbudzał we mnie śmiech i politowanie, zamiast powodować niepokój. 

To może się wydać dziwne, ale czytając tę książkę miałam wrażenie, że bohaterowie wcielają się w aktorów, bowiem ich zachowania były niesamowicie, do bólu wręcz teatralne. Czułam się tak, jakbym oglądała sztukę teatralną, bo naprawdę w pewnych momentach reakcje postaci były tak bardzo wystudiowane, tak nierzeczywiste i infantylne, że nie byłam w stanie wczuć się w rozgrywające się na kartach tej książki wydarzenia. Nie, kiedy bohaterowie zachowywali się tak sztucznie i niepoważnie, że będąc w trakcie czytania nie mogłam wręcz powstrzymać się od przewracania oczami.

Kiedy zabieram się za lekturę książki fantastycznej, czego najbardziej nie mogę się doczekać to kreacja świata. Niesamowicie cieszy mnie ta cudowna możliwość poznania nowych krain, nowych miast, społeczności i wątków politycznych. W „Zaklinaczu ognia” przedstawienie tych elementów jest niestety na bardzo niskim poziomie, ponieważ pomimo przeczytania tej powieści od deski do deski tak naprawdę nie jestem w stanie napisać o świecie wykreowanym przez autorkę nic konkretnego. Cinda Williams Chima dosyć powierzchownie przedstawia tylko jeden naród, jego władcę, pewne miasto, w którym dochodzi do zamieszek, wyrywkowo wspomina o uniwersytecie, na którym uczy się główny bohater, od czasu do czasu mówi również o toczącej się walce o władzę między Ardenem a Fellsmarchem. O co dokładnie chodzi? Chyba tylko sama autorka jest w stanie odpowiedzieć na to pytanie, szkoda jednak, że nie raczyła podzielić się tą odpowiedzią z czytelnikami i trochę bardziej zagłębić w powyższe zagadnienia.  

Jestem niesamowicie rozczarowana tą powieścią i szczerze mówiąc bardzo żałuję, że zdecydowałam się na jej przeczytanie. Niestety nie odnalazłam w niej nic, co mogłoby mnie w jakikolwiek sposób usatysfakcjonować. Nie tylko powyższe elementy okazały się być bardzo dużym rozczarowaniem, mocno zawiódł mnie również wątek miłosny w tej książce, gdyż uczucie między bohaterami rozwija się tutaj stanowczo zbyt szybko, opierając na takim typowym insta-love, gdzie postacie widząc się po raz pierwszy, od razu zaczynają pałać wobec siebie uczuciem. Naprawdę ciężko jest mi uwierzyć, że jest to powieść napisana przez doświadczoną pisarkę, a nie wyjątkowo nieudany debiut osoby, która dopiero próbuje swoich sił w pisarstwie. Jedno jest jednak pewne, po kontynuację „Zaklinacza ognia” zdecydowanie nie sięgnę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję za każdy opublikowany komentarz, opinia czytelników mojego bloga naprawdę wiele dla mnie znaczy i gorąco motywuje do dalszego pisania.

Copyright © 2016 Złodziejka Książek , Blogger