Data premiery: 17.08.2017 r.
Cinda Williams Chima jest autorką, którą znam od kilku dobrych lat za sprawą dwóch innych napisanych przez nią serii - „Siedem Królestw”, której akcja toczy się na 20 lat przed wydarzeniami z „Zaklinacza ognia”, drugą natomiast są „Kroniki Dziedziców”. Obie z nich poznałam jedynie za sprawą pierwszych tomów i o ile „Dziedzic wojowników” (pierwszy tom „Kronik...”) kompletnie nie przypadł mi do gustu, tak „Król demon” naprawdę mocno mnie zachwycił. Dlatego też jestem tak bardzo zaskoczona rozczarowaniem, jakim okazał się być „Zaklinacz ognia”, ponieważ wydawało mi się, że sukces „Króla demona” automatycznie zwiastuje sukces „Zaklinacza...”. Niestety, nie mogłam być w większym błędzie.
Powieść opowiada o
losach dwójki bohaterów. Adrian jest synem Wielkiego Maga, który
pewnego dnia staje się świadkiem morderstwa swojego ojca.
Przepełniony nienawiścią poprzysięga zemstę na mordercach i
poświęca się całkowicie nauce trucizn. Jenna natomiast od lat
zmuszana jest do pracy w kopalniach miasta Delphi, kiedy jednak
widzi, jak żołnierze króla Ardenu mordują jej przyjaciół,
postanawia przyłączyć się do buntowników i walczyć o wolność
swojego miasta. Losy bohaterów splatają się w najmniej oczekiwanym
momencie, kiedy Jenna jest o krok od śmierci, a Adrian coraz bliżej
celu, którego za wszelką cenę pragnie osiągnąć.
Mój największy problem
z „Zaklinaczem ognia” polega na tym, że powieść ta jest po
prostu boleśnie nudna. Kiedy raz za razem spotykałam się z
opiniami, że jest to bardzo nieciekawa książka, postanowiłam je
ignorować, liczyłam na to, że moje wrażenia będą inne, że
szczęśliwie nie podzielę krytyki większości osób, które miały
tę książkę w rękach. Niestety jednak muszę przyznać im rację,
tempo „Zaklinacza...” jest bowiem niesamowicie mozolne, a i
zdecydowana większość wydarzeń nie zrobiła na mnie najmniejszego
wrażenia. Nie było tutaj momentu, który choć odrobinę by mnie
zaciekawił, który sprawiłby, żebym zapragnęła poznać dalszy
ciąg tej historii. Co więcej, nie dobrnęłam jeszcze nawet do
połowy książki, a jedyne o czym myślałam, to o tym, aby jak
najszybciej odłożyć ją na półkę.
Wiąże się z tym
również fakt, że – pomimo tego, iż bardzo się starałam –
nie byłam w stanie wystarczająco mocno skupić się na tej książce,
aby wiedzieć, co dokładnie się dzieje, strona po stronie.
Wielokrotnie odpływałam myślami gdzieś daleko, pewne sceny
czytałam po łebkach, a gdy docierało do mnie, że nie za bardzo
kojarzę, co się właśnie wydarzyło, mimo wszystko nie kłopotałam
się z czytaniem danego fragmentu ponownie. „Zaklinaczowi ognia”
kompletnie nie udało się przykuć mojej uwagi, nie byłam w stanie
nawet w najmniejszym stopniu zaangażować się w opisywaną przez
autorkę historię, co jest nie tylko wywołane mało efektywnymi
wydarzeniami.
Powodem tego są również
bardzo kiepsko wykreowani bohaterowie, postacie zarysowane tak słabo
i mało wyraziście, że zlewają mi się one w jedno. Autorka
poskąpiła im charakterystyki, przez co mam wrażenie, jakby
posiadali oni zaledwie jedną cechę charakteru, wokół której
zbudowano całą resztę ich osobowości. Wezmę na przykład Gerarda, króla
Ardenu – typowy czarny charakter tej powieści, postać tak
przerysowana, że staje się karykaturą samego siebie. Autorka
popadła w niesamowity schemat kreując tego bohatera, wyszedł jej
niesamowicie kiepski villain, całkowicie pozbawiony charyzmy, który
wzbudzał we mnie śmiech i politowanie, zamiast powodować niepokój.
To może się wydać
dziwne, ale czytając tę książkę miałam wrażenie, że
bohaterowie wcielają się w aktorów, bowiem ich zachowania były
niesamowicie, do bólu wręcz teatralne. Czułam się tak, jakbym
oglądała sztukę teatralną, bo naprawdę w pewnych momentach
reakcje postaci były tak bardzo wystudiowane, tak nierzeczywiste i
infantylne, że nie byłam w stanie wczuć się w rozgrywające się
na kartach tej książki wydarzenia. Nie, kiedy bohaterowie
zachowywali się tak sztucznie i niepoważnie, że będąc w trakcie czytania nie mogłam wręcz powstrzymać się od przewracania oczami.
Kiedy zabieram się za
lekturę książki fantastycznej, czego najbardziej nie mogę się
doczekać to kreacja świata. Niesamowicie cieszy mnie ta cudowna
możliwość poznania nowych krain, nowych miast, społeczności i
wątków politycznych. W „Zaklinaczu ognia” przedstawienie tych
elementów jest niestety na bardzo niskim poziomie, ponieważ pomimo
przeczytania tej powieści od deski do deski tak naprawdę nie jestem
w stanie napisać o świecie wykreowanym przez autorkę nic
konkretnego. Cinda Williams Chima dosyć powierzchownie przedstawia
tylko jeden naród, jego władcę, pewne miasto, w którym dochodzi
do zamieszek, wyrywkowo wspomina o uniwersytecie, na którym uczy się
główny bohater, od czasu do czasu mówi również o toczącej się
walce o władzę między Ardenem a Fellsmarchem. O co dokładnie
chodzi? Chyba tylko sama autorka jest w stanie odpowiedzieć na to
pytanie, szkoda jednak, że nie raczyła podzielić się tą
odpowiedzią z czytelnikami i trochę bardziej zagłębić w powyższe
zagadnienia.
Jestem niesamowicie
rozczarowana tą powieścią i szczerze mówiąc bardzo żałuję, że
zdecydowałam się na jej przeczytanie. Niestety nie odnalazłam w
niej nic, co mogłoby mnie w jakikolwiek sposób usatysfakcjonować.
Nie tylko powyższe elementy okazały się być bardzo dużym
rozczarowaniem, mocno zawiódł mnie również wątek miłosny w tej
książce, gdyż uczucie między bohaterami rozwija się tutaj
stanowczo zbyt szybko, opierając na takim typowym insta-love, gdzie
postacie widząc się po raz pierwszy, od razu zaczynają pałać
wobec siebie uczuciem. Naprawdę ciężko jest mi uwierzyć, że jest
to powieść napisana przez doświadczoną pisarkę, a nie wyjątkowo
nieudany debiut osoby, która dopiero próbuje swoich sił w
pisarstwie. Jedno jest jednak pewne, po kontynuację „Zaklinacza
ognia” zdecydowanie nie sięgnę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za każdy opublikowany komentarz, opinia czytelników mojego bloga naprawdę wiele dla mnie znaczy i gorąco motywuje do dalszego pisania.